PINK FLOYD The Piper At The Gates Of Dawn LP
- Vinyl | LP | Album | Mono
Ktoś może zapytać dlaczego akurat na tapetę wziąłem "Piper At The Gates Of Dawn", a nie najpopularniejsze "Dark Side Of The Moon" czy "The Wall". Przyczyny są dwie. Po pierwsze, ileż można mówić o wydawnictwach, o których napisano chyba wszystko. Po drugie irytuje mnie lekceważące traktowanie w środowisku fanów Floydów debiutanckiej płyty zespołu. Zdecydowanie nie zgadzam się z tym podejściem. To wydawnictwo, obok "Animals" i "The Division Bell", jest jednym z najbardziej cenionych przeze mnie pozycji w dyskografii Pink Floyd. Uwielbiam ten album za jego totalną surowość, muzyczną i tekstową abstrakcję oraz paranoiczną atmosferę. Wszystkie nagrania są doskonałym przykładem kompozytorskiego geniuszu muzyków wchodzących w skład grupy, czyli Rogera Watersa, Nicka Masona, Richarda Wrighta oraz Syda Barretta.
Kiedy pierwszy raz odpaliłem "Piper At The Gates Of Dawn" nie wierzyłem, że mam do czynienia z tym samym zespołem, który chwilę wcześniej zachwycał mnie pięknymi solówkami lub rozbudowanymi kompozycjami z "Animals". Klimat utworów był dziwny, jakby oderwany od rzeczywistości, ale jednocześnie poetycki i piękny. Ten album to nie tylko debiut jednego z największych rockowych bandów w historii, ale też swoisty autoportret Barrett'a. Kiedy czytamy biografię Floydów czy Syd'a, można odnieść wrażenie, że właśnie numery z tej płyty są najlepszym odzwierciedleniem jego osobowości. Barrett był totalnie nietuzinkowym człowiekiem, artystą i poetą. Nie ma co ukrywać, odpowiada za to w znacznym stopniu choroba psychiczna i uzależnienie od narkotyków muzyka. Pokuszę się nawet o tezę, że kiedy Syd ulegał autodestrukcji i gubił się w otaczającym świecie, stworzył swój najważniejszy album, którym na stałe zapisał się w dziejach muzyki i uczynił go nieśmiertelnym.
Już od pierwszego numeru, czyli „Astronomy Domine”, zaczyna się totalny kosmos, dosłownie i w przenośni. Wokale Wrighta i Syda brzmią jakby z innego świata, z innej rzeczywistości, a do tego muzyka wynosi słuchaczy wysoko na orbitę. Okres nagrywania płyty przypada na ten czas, kiedy muzycy skupiali się na komponowaniu oraz eksperymentowaniu, a nie na przesadnym gwiazdorzeniu, jak pokazał to później Waters. W tym właśnie leży siła debiutanckiego wydawnictwa Floydów. Kolejny na liście i jednocześnie mój ulubiony fragment to "Lucifer Sam". Nie mogę przestać słuchać tego riffu! Z jednej strony prosty w formie, a z drugiej, mający w sobie pewnego rodzaju niepokój przy równoczesnym zachowaniu kanonu rockowej tradycji. Komuś może wydać się to śmieszne, ale numer kojarzy mi się z muzyką do filmów z Bondem. Zawsze, gdy go słyszę, oczami wyobraźni widzę agenta 007 pędzącego swoim autem w kierunku kolejnej przygody.
Mógłbym, tak naprawdę, wymieniać każde ze znajdujących się nagrań na trackliście i rozpływać się nad nim, ale z racji ograniczenia objętości tekstu, przejdę od razu do najważniejszych punktów wydawnictwa, które fascynowały mnie, zarówno podczas pierwszego spotkania, jak i fascynują do dziś. Nie, nie będzie to "Interstellar Overdrive", a dwa poprzedzające go utwory z tracklisty, czyli "Pow R. Toc H." oraz "Take Up Thy Stethoscope and Walk". W przypadku pierwszej kompozycji, często pojawiają się o opinie, że jest zainspirowany "Sierżantem Pieprzem" Bitli, których Floydzi spotkali w tym samym studiu, podczas prac nad albumem. Natomiast ja słyszę w nagraniu, wewnętrzną walkę Syda. Utwór pomimo spokojnego, kojarzącego się z twórczością Doorsów, początku, w pewnym momencie, zatraca się w czymś nieznanym, niepokojącym, a w ostatnich sekundach przeradza się w czystą kakofonię, która symbolizuje przegraną walkę oraz jednoczesny wstęp do kolejnego szaleństwa w postaci "Take Up Thy Stethoscope and Walk". Co to za numer! Czuć znaczący wkład LSD w dużych ilościach w komponowanie numeru. To co Wright wyprawia na organach, to w czystej postaci geniusz, wirtuozeria i punk rock. Ortodoksyjni słuchacze mogą zacząć się pukać w czoło. Jaki punk? Moim zdaniem, ten numer brzmi, jak czystej krwi "zadyma" i muzyczny bunt.
Po opublikowaniu "Piper At The Gates Of Dawn" koledzy z Pink Floyd, powoli nie wytrzymywali współpracy z Sydem. Jego uzależnienie, niestabilna psychika, doprowadziły do tego, że wiele z koncertów grupy było nieudane lub w ogóle odwoływane. W zespole pojawił się również David Gilmour, który na samym początku miał jedynie odgrywać jego partie na koncertach, ale to również nie było proste. Z czasem Barrett został usunięty ze składu, a David na stałe zastąpił jego miejsce. Resztę historii zespołu znamy bardzo dobrze. Odejście Barretta pozwoliło muzykom rozwijać się dalej i tworzyć monumentalne albumy, które zmieniały bieg muzyki. Jednak bez "The Piper at the Gates of Dawn" nie byłoby Floydów. Jest to album wielki i innowacyjny. Brzmienie utworów jest piękne, ale też na swój sposób przerażające i przytłaczające. To historia chylącej się ku upadkowi ludzkiej psychiki, która zmieniła się nieodwracalnie grzebiąc przyszłość Barretta. Kiedy Syd w 2006 zmarł, aby uczcić jego pamięć puściłem numer mu poświęcony, czyli "Shine On Your Crazy Diamond" i uważam, że ten tekst, ta muzyka jest jakby podsumowaniem jego życia i tego co po sobie pozostawił jego piękny umysł.
Tracklista:
A1 Astronomy Dominé
A2 Lucifer Sam
A3 Matilda Mother
A4 Flaming
A5 Pow R. Toc H.
A6 Take Up Thy Stethoscope And Walk
B1 Interstellar Overdrive
B2 The Gnome
B3 Chapter 24
B4 The Scarecrow
B5 Bike