PETER GABRIEL I/O (Dark-Side) 2LP
- Vinyl, 2LP, Album
Kocham i jaram się! Peter Gabriel powraca z nowym albumem. Jest to dla mnie wokalista zupełnie wyjątkowy, unikatowy i niesamowicie ważny w mojej muzycznej edukacji. Każdy jego album to prawdziwa uczta i emocjonalna podróż. Uwielbiam zarówno jego okres art/prog rockowy, jak i te bardziej popowe wcielenia. Stawiam go na równi z takimi artystkami i artystami jak Kate Bush czy też David Bowie.
Jest dla mnie prawdziwym muzycznym kameleonem, a jego wokal rozpoznaje się po ułamku sekundy. Ciężko tak naprawdę popełnić w miarę niedługi tekst o takim gigancie, gdyż moim zdaniem jego osoba zasługuje na grubą książkę. No, ale lecimy... Moja przygoda z jego muzą zaczęła się oczywiście od Genesis i albumu „Foxtrot”. Już sama okładka albumu mnie urzekła, a to co zadziało się w „Watchers Of The Skies” to już był kosmos. Wszystkie te połamańce rytmiczne i cudowny wokal Gabriela rozkochały mnie w tym tytule. Był to okres szkoły podstawowej, więc koledzy z klasy nie rozumieli o czym do nich mówię, ale musiałem się z kimś podzielić takim odkryciem.
Kolejny na warsztat poszedł „The Lamb Lies On Broadway”. Scenariusz był bardzo podobny do zachłyśnięcia się „Foxtrotem”. Z czasem zacząłem sprawdzać pozostałe płyty i kasety Genesis dostępne w kolekcji rodziców. Jeśli chodzi o Genesis, wolę okres z Collinsem w roli wokalisty. Jednak to nie czas na dywagacje kto był lepszy. Genesis to przede wszystkim genialny, bardzo ważny band, który nagrywał cudowne płyty. Obiecuję, że jeszcze kiedyś do tego tematu wrócimy.
Pierwszy solowy Peter jakiego poznałem to „Us”. Zostałem zniszczony tym albumem. Subtelność i magia zamknięta w tej muzyce była wręcz baśniowa. „Come Talk to Me”, czyli początek „Us” przeniósł mnie w zupełnie inny wymiar. Trochę nie mogłem uwierzyć, że to ten sam gość z albumu z liskiem. Każdy kolejny numer wciągał mnie w ten świat muzycznego absolutu, który sprawiał, że jednocześnie byłem wzruszony i szczęśliwy.
„Blood Of Eden” oraz „Fourteen Black Paitnings” przez długi czas były moim ulubionymi numerami z tego krążka. Proste, delikatne kompozycje, ale zarazem pełne rozmachu i filmowego patosu. Jak trzeba być zdolnym i wrażliwym, żeby stworzyć coś takiego? Z drugiej jednak strony takie numery jak „Steam”, „Kiss That Frog” czy „Digging In The Dirt” sprawiały, że przechadzałem się po domu w słuchawkach na głowie jak król wszystkich osiedlowych cwaniaków. Musiałem też sprawdzić co to za ludzie z nim grają, bo są równie dobrzy w tym co robią jak sam gospodarz. Kiedy zobaczyłem takie nazwiska jak Eno, Levin czy O’Connor to nie miałem już żadnych pytań.
Peter w tym momencie został moim mistrzem i pomimo upływu lat jest nim nadal. Z czasem zacząłem odkrywać jego kolejne albumy, w tym także te z muzyką filmową oraz genialne albumy koncertowe. Powiem tylko, że takie krążki jak „Up” czy „So" to pop rockowy, czy też art popowy szczyt. Peter chyba nie nagrał nic słabego, serio. Dlatego też nie napiszę, że chociażby „So” to jego opus magnum, tak jak twierdzi wielu słuchaczy. Dla mnie każdy z jego albumów ma w sobie coś zupełnie innego, za co pokochałem muzykę tam zawartą.
Nawet pierwsze cztery albumy uwielbiam, chociaż zdania moich znajomych są podzielone na ten temat, czy muzyka tam zawarta jest faktycznie taka dobra, jak uważam. Jednak uznaje je tylko w języku angielskim, po niemiecku zupełnie mi to nie wchodzi. Nie rozumiem tego i traktuję jedynie jako ciekawostkę. Z muzyką filmową natomiast chyba stawiam na „Birdy” gdyż sam film w sobie jest genialny i oglądałem go kilka razy. Wiem, wiem „Passion” (!), ale każdy z nas ma inne upodobania co do muzyki i co do kina. Nie zmienia to jednak faktu, że faktycznie jest to fenomenalna ścieżka dźwiękowa, która również zasługuje na swój kultowy status.
W temacie koncertówek stawiam na „Ateny”. Był to pierwszy koncert video Petera jaki widziałem, więc z sentymentu daję mu miejsce pierwsze. „I/O” będzie pierwszym od ponad 20 lat albumem Gabriela. Co prawda spora część numerów jest już znana słuchaczom, gdyż Peter publikował co jakiś czas poszczególne tracki. No i co ja mogę powiedzieć oprócz tego, że kolejny raz jestem zauroczony i nawet nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo brakowało mi jego głosu. Głosu, który tak naprawdę nie starzeje się i nadal brzmi genialnie. Wystarczy, że odpalicie sobie „This Is Home” czy „Love Can Heal”, a zrozumiecie mój zachwyt dotyczący tego gościa.
Album będzie dostępny w dwóch mixach: „Dark-Side” oraz „Bright-Side” i tutaj już wybór należy do was, które brzmienie bardziej wam siedzi. Ja chyba osobiście wybieram jasne brzmienie, chociaż z drugiej strony w każdym mixie te numery brzmią mistrzowsko. Gabriel jest fenomenem i prawdziwym muzycznym skarbem, a odkrywanie jego wartości to czysta przyjemność. Dobrze, że wrócił i mam nadzieję, że nie będzie to jego ostatnie słowo.
Tracklista:
A1 Panopticom
A2 Playing For Time
A3 The Court
B1 Four Kinds Of Horses
B2 I/O
B3 Love Can Heal
C1 Road To Joy
C2 So Much
C3 Olive Tree
D1 This Is Home
D2 And Still
D3 Live And Let Live