Tak, to prawda – Meta bywa dosyć często na tej stronie. Może nie tak jak na łamach Teraz Rocka, gdzie muzycy „opowiadają”, co jedli na śniadanie lub też Lars po prostu tłumaczy nam istotę życia, ale… Podkreślam ten fakt zawsze – to jeden z najważniejszych bandów w mojej muzycznej edukacji, więc zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Lubię brać ich albumy na warsztat, bo za każdym z nich kryją się wspomnienia i emocje. Każdy okres szanuję i każdy album w dniu premiery musi wskoczyć do mojej kolekcji.
Teraz znów panowie wylądowali na pierwszych stronach gazet za sprawą wywiadu Kirka Hammetta. Otóż ten ikoniczny gitarzysta rzucił hasło, że ma około 800 riffów przygotowanych na nowy album Metalliki. Jakby tego było mało, szykuje się do wydania kolejnego solowego projektu. Wszystko to spowodowało, że znów ruszyła dyskusja: kiedy i gdzie Meta się „skończyła” i czy te riffy tak naprawdę kogokolwiek obchodzą. Całość podsyca Lars, który twierdzi, że nowy album ukaże się znacznie szybciej, niż myślą fani.
Metallica to największa metalowa kapela na świecie i to jest fakt. Wyprzedają wszystko, co się da, a trasy – a raczej stadiony – wypełnione fanami pękają w szwach. Ale czy Meta to dziś zespół jedynie bazujący na sentymentach i genialnych początkach, jak zarzucają im fani w wypłowiałych koszulkach „Master of Puppets”? Ja uwielbiam ich po całości. Ale bezdyskusyjnym faktem jest to, że ich pierwsze cztery, pięć płyt to absolutna biblia muzyki metalowej. Od „Black Albumu” dla wielu przestali być już „true”, a stali się kolejnym rockowym zespołem z MTV. Ja jednak widzę to trochę inaczej – uwielbiam też okres z pomalowanymi pazurkami i krótkimi włosami. Fakt, kiedyś upierali się, że nigdy nie nagrają klipu, itp. Ale przypominam – w świecie metalu były bardziej hardcore’owe obietnice. Chociażby pan Benton z Deicide miał popełnić samobójstwo w wieku 33 lat. Jak widać – też słowa nie dotrzymał…
Po wspomnianym wywiadzie Kirka oczywiście nastawiłem sobie kilka płyt zespołu na M. Poleciało „…And Justice”, „Load” i właśnie „Hardwired”. Na tym ostatnim tytule się odrobinę zatrzymamy. Miał to być album, którym Meta kolejny raz wraca do korzeni. Szczerze? Pomimo że jestem fanem tej ekipy, to tego typu zapowiedzi za każdym razem mnie śmieszą. Ale faktycznie numer, który wleciał do ich koncertowych setów w 2014, czyli „Lords of Summer”, rozwalił głowy niejednemu fanatykowi tego bandu. Meta zabrzmiała jakby faktycznie chciała wrócić do czasów „…And Justice”. Niestety, z czasem okazało się, że to raczej numer zrobiony pod RSD niż zapowiedź albumu, ale i tak oczekiwania wystrzeliły w górę.
Dwa lata później otrzymaliśmy numer „Hardwired”, który był już oficjalną zapowiedzią nowego albumu. Track ten brzmiał jak żywcem wyciągnięty z debiutu Mety. Ja byłem ukontentowany. Emocje nieco opadły, kiedy zobaczyłem okładkę wydawnictwa – wyglądało to jak parodia „The Miracle” Queen w wersji dla metalowców do lat 8. Każdy numer z albumu miał być opatrzony klipem, który trafiał do sieci jeszcze przed premierą. I tu powiem Wam, że sobie odpuściłem – chciałem zapoznać się z albumem od A do Z, a nie dzielić go na single.
W dniu premiery oczywiście zasiadłem do całości. W wersji deluxe dostaliśmy jeszcze kilka evergreenów na żywo, covery i wydany wcześniej „Lords of Summer”. Wypadło to wszystko spoko. Ale co z właściwą, lwią częścią „Hardwired… to Self-Destruct”? Hmmm… Osobiście się zawiodłem. Album ten jest jak zwykle, a raczej jak ostatnio – po prostu przeciągnięty. Pierwsze cztery numery są mega! Szczególnie „Now That We’re Dead” – refren idealny, ale nienachalny, fajne riffy, których panowie nie ogrywają do znudzenia. Taki typowy metallikowy hicior. Podobnie „Moth into Flame”, który do dziś fajnie wypada na koncertach.
Później zaczyna się „festiwal” przestrzelonych pomysłów. Numery są bez wyrazu, trochę sklepane na kolanie. Brakuje agresji. Produkcja do bólu sterylna. Nawet jeśli w gitarach Jamesa i Kirka coś tam siedzi, to robią z tego plastikowy numer pod rockowe radio. Miałem wrażenie, że słucham starszych panów, którzy na siłę próbują być metalowi. I tu znów pytanie – czy Meta nie jest więźniem swoich fanów, których próbuje zadowolić?
OK, wieńczący podstawową wersję „Spit Out the Bone” jest w porządku, ale jego agresja i potencjał zostają zniszczone przez produkcję. Pomijam fakt, że jest jakieś 3 minuty za długi… Podobny myk panowie zastosowali na „72 Seasons”, który mimo wszystko w ogólnym rozrachunku mi się podobał. Ale zasada ta sama – nawet fajne riffy ogrywane są do znudzenia, aż przestają być fajne i można się nimi zarzygać.
Znacznie lepiej i bardziej naturalnie brzmieli w czasach „Load”, „Reload”, a nawet na „St. Anger”. Nawet te balladowo-country'owe momenty miały jaja. A tutaj – bezpłciowość. Gdyby ten album wydał ktoś inny, to nikt by się nim nie przejął. I teraz – mając w głowie te 800 riffów Kirka – śmieję się, że nowy album będzie trwać trzy godziny. Bo 800 riffów razy 6-8 razy każde… sami rozumiecie.
Nie wiem, czemu panowie tak się uparli na długie kawałki, a nie strzały w stylu „Hardwired” czy „Lux Æterna”. Może naprawdę nie mają już pomysłu? A może wciąż wierzą, że są w stanie nagrać „…And Justice 2.0”? Tak czy siak – uwielbiam tych „dziadków” i chodząc na ich koncerty znów zmieniam się w dzieciaka z oczami jak 5 zł, który ogląda klipy do „One” czy „Until It Sleeps”. Pomimo że „Hardwired” uznaję za ich najsłabszy album, szacunek mam ogromny. Czekam na nowy krążek, jak i solówkę Kirka. Czy będą z tego perełki? Nie wiem. Ale wychowałem się na nich, więc i tak kupię ten album na 100%, bo taki już los fana.
Tak, to prawda – Meta bywa dosyć często na tej stronie. Może nie tak jak na łamach Teraz Rocka, gdzie muzycy „opowiadają”, co jedli na śniadanie lub też Lars po prostu tłumaczy nam istotę życia, ale… Podkreślam ten fakt zawsze – to jeden z najważniejszych bandów w mojej muzycznej edukacji, więc zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Lubię brać ich albumy na warsztat, bo za każdym z nich kryją się wspomnienia i emocje. Każdy okres szanuję i każdy album w dniu premiery musi wskoczyć do mojej kolekcji.
Teraz znów panowie wylądowali na pierwszych stronach gazet za sprawą wywiadu Kirka Hammetta. Otóż ten ikoniczny gitarzysta rzucił hasło, że ma około 800 riffów przygotowanych na nowy album Metalliki. Jakby tego było mało, szykuje się do wydania kolejnego solowego projektu. Wszystko to spowodowało, że znów ruszyła dyskusja: kiedy i gdzie Meta się „skończyła” i czy te riffy tak naprawdę kogokolwiek obchodzą. Całość podsyca Lars, który twierdzi, że nowy album ukaże się znacznie szybciej, niż myślą fani.
Metallica to największa metalowa kapela na świecie i to jest fakt. Wyprzedają wszystko, co się da, a trasy – a raczej stadiony – wypełnione fanami pękają w szwach. Ale czy Meta to dziś zespół jedynie bazujący na sentymentach i genialnych początkach, jak zarzucają im fani w wypłowiałych koszulkach „Master of Puppets”? Ja uwielbiam ich po całości. Ale bezdyskusyjnym faktem jest to, że ich pierwsze cztery, pięć płyt to absolutna biblia muzyki metalowej. Od „Black Albumu” dla wielu przestali być już „true”, a stali się kolejnym rockowym zespołem z MTV. Ja jednak widzę to trochę inaczej – uwielbiam też okres z pomalowanymi pazurkami i krótkimi włosami. Fakt, kiedyś upierali się, że nigdy nie nagrają klipu, itp. Ale przypominam – w świecie metalu były bardziej hardcore’owe obietnice. Chociażby pan Benton z Deicide miał popełnić samobójstwo w wieku 33 lat. Jak widać – też słowa nie dotrzymał…
Po wspomnianym wywiadzie Kirka oczywiście nastawiłem sobie kilka płyt zespołu na M. Poleciało „…And Justice”, „Load” i właśnie „Hardwired”. Na tym ostatnim tytule się odrobinę zatrzymamy. Miał to być album, którym Meta kolejny raz wraca do korzeni. Szczerze? Pomimo że jestem fanem tej ekipy, to tego typu zapowiedzi za każdym razem mnie śmieszą. Ale faktycznie numer, który wleciał do ich koncertowych setów w 2014, czyli „Lords of Summer”, rozwalił głowy niejednemu fanatykowi tego bandu. Meta zabrzmiała jakby faktycznie chciała wrócić do czasów „…And Justice”. Niestety, z czasem okazało się, że to raczej numer zrobiony pod RSD niż zapowiedź albumu, ale i tak oczekiwania wystrzeliły w górę.
Dwa lata później otrzymaliśmy numer „Hardwired”, który był już oficjalną zapowiedzią nowego albumu. Track ten brzmiał jak żywcem wyciągnięty z debiutu Mety. Ja byłem ukontentowany. Emocje nieco opadły, kiedy zobaczyłem okładkę wydawnictwa – wyglądało to jak parodia „The Miracle” Queen w wersji dla metalowców do lat 8. Każdy numer z albumu miał być opatrzony klipem, który trafiał do sieci jeszcze przed premierą. I tu powiem Wam, że sobie odpuściłem – chciałem zapoznać się z albumem od A do Z, a nie dzielić go na single.
W dniu premiery oczywiście zasiadłem do całości. W wersji deluxe dostaliśmy jeszcze kilka evergreenów na żywo, covery i wydany wcześniej „Lords of Summer”. Wypadło to wszystko spoko. Ale co z właściwą, lwią częścią „Hardwired… to Self-Destruct”? Hmmm… Osobiście się zawiodłem. Album ten jest jak zwykle, a raczej jak ostatnio – po prostu przeciągnięty. Pierwsze cztery numery są mega! Szczególnie „Now That We’re Dead” – refren idealny, ale nienachalny, fajne riffy, których panowie nie ogrywają do znudzenia. Taki typowy metallikowy hicior. Podobnie „Moth into Flame”, który do dziś fajnie wypada na koncertach.
Później zaczyna się „festiwal” przestrzelonych pomysłów. Numery są bez wyrazu, trochę sklepane na kolanie. Brakuje agresji. Produkcja do bólu sterylna. Nawet jeśli w gitarach Jamesa i Kirka coś tam siedzi, to robią z tego plastikowy numer pod rockowe radio. Miałem wrażenie, że słucham starszych panów, którzy na siłę próbują być metalowi. I tu znów pytanie – czy Meta nie jest więźniem swoich fanów, których próbuje zadowolić?
OK, wieńczący podstawową wersję „Spit Out the Bone” jest w porządku, ale jego agresja i potencjał zostają zniszczone przez produkcję. Pomijam fakt, że jest jakieś 3 minuty za długi… Podobny myk panowie zastosowali na „72 Seasons”, który mimo wszystko w ogólnym rozrachunku mi się podobał. Ale zasada ta sama – nawet fajne riffy ogrywane są do znudzenia, aż przestają być fajne i można się nimi zarzygać.
Znacznie lepiej i bardziej naturalnie brzmieli w czasach „Load”, „Reload”, a nawet na „St. Anger”. Nawet te balladowo-country'owe momenty miały jaja. A tutaj – bezpłciowość. Gdyby ten album wydał ktoś inny, to nikt by się nim nie przejął. I teraz – mając w głowie te 800 riffów Kirka – śmieję się, że nowy album będzie trwać trzy godziny. Bo 800 riffów razy 6-8 razy każde… sami rozumiecie.
Nie wiem, czemu panowie tak się uparli na długie kawałki, a nie strzały w stylu „Hardwired” czy „Lux Æterna”. Może naprawdę nie mają już pomysłu? A może wciąż wierzą, że są w stanie nagrać „…And Justice 2.0”? Tak czy siak – uwielbiam tych „dziadków” i chodząc na ich koncerty znów zmieniam się w dzieciaka z oczami jak 5 zł, który ogląda klipy do „One” czy „Until It Sleeps”. Pomimo że „Hardwired” uznaję za ich najsłabszy album, szacunek mam ogromny. Czekam na nowy krążek, jak i solówkę Kirka. Czy będą z tego perełki? Nie wiem. Ale wychowałem się na nich, więc i tak kupię ten album na 100%, bo taki już los fana.
Tracklista
My Father's House
Born In The U.S.A.
Brilliant Disguise
Living Proof
Moth Into Flame
Am I Savage?
Halo On Fire
Confusion
Dream No More
ManUNkind
Here Comes Revenge
Murder One
Spit Out The Bone