LIMP BIZKIT Rock in the Park 2001 2LP
- Vinyl, LP, Album, Limited Edition
Nie wiem, czy się zgodzicie, ale ci panowie obecnie przeżywają swoją drugą młodość. Kiedy ekipa Freda znów wskoczyła na największe sceny i okładki muzycznych pism, zastanawiałem się, jaki tak naprawdę mam do nich stosunek. Koncert z Rock im Park 2001, świeżo wydany w ramach Record Store Day, to esencja ich pierwszego złotego okresu i idealne ukazanie koncertowej formy. Szczerze? Przytuliłbym też ich słynny występ z Woodstock '99, który – jak wiemy – przyczynił się do eksplozji chaosu i agresji podczas tamtej edycji festiwalu. Ale spokojnie, nie wszystko naraz. Czy ten live z 2001 to obowiązkowa pozycja na półce fana? Jak najbardziej. Set zagrali świetnie, więc co do jakości nie ma się do czego przyczepić. Ale potraktujmy ten koncert jako punkt zaczepienia do kilku słów o samym zespole.
Okres mojej podstawówki zdecydowanie należał do Limp Bizkit. Nie miałem oporów, żeby słuchać ich na równi z Morbid Angel, Death czy Janet Jackson. Nigdy nie robiłem szufladek – albo coś siada, albo nie. Gdy przypadkiem trafiłem na teledysk do „Nookie”, oszalałem. Fred został moim idolem, a Wes – scenicznym demonem. Szybko miałem ich kasety na półce i w walkmanie. „Three Dollar Bill, Yall$” i „Significant Other” były soundtrackiem mojego dzieciństwa, a „harmonijki” z kaset znałem lepiej niż podręczniki. Zacząłem ubierać się jak oni – szerokie gacie, czapka, „Nookie” w słuchawkach i cwaniacki krok po osiedlu. Jasne, wiem, że dla obrońców „prawdziwego metalu” to była komercyjna żenada, ale totalnie mnie to nie obchodzi. Dla mnie te płyty do dziś są ważniejsze niż niejeden blackowy klasyk z lasu.
Najwięcej emocji mam jednak przy „Chocolate Starfish...”. „Hot Dog”, „My Way”, „Full Nelson” – to była jazda bez trzymanki. Z czasem przyszły inne zespoły i inne brzmienia, a Limp Bizkit schowało się w cieniu. Ale zawsze wracali – szczególnie na imprezach. Nie ma nic lepszego niż jazda autem z „Rollin’” na pełnej albo nocna dzicz przy „My Generation”. I nie będę udawać, że nie kocham tej muzy – bo kocham. „Results May Vary” bez Wesa? Przeciętne. „Gold Cobra”? Ehhh, więcej tam było przekombinowania niż magii. Ale ich EP-ka „The Unquestionable Truth (Part 1)”? To był OGIEŃ. Powrót Wesa, powrót riffów, powrót agresji. „The Truth” i „The Priest” dalej są sztosami, ale niestety materiał przeszedł bez większego echa.
Potem przyszła wydawnicza pustka. Fred stał się internetowym memem, a „Stampede of the Disco Elephants” był zapowiadany przez lata jak nu-metalowe „Chinese Democracy”. I mimo braku nowości, Limp Bizkit znów zaczęło być cool. Ich stare rzeczy odkrywało nowe pokolenie. Wes w końcu został doceniony – nie trzeba było shredować jak Satriani, żeby być ważnym gitarzystą. Ale ja nadal czekałem. Czekałem na coś świeżego, co udowodni, że Limp nie tylko żyje przeszłością. No i BAM – „Dad Vibes”. Fred przebrany za dziadka, ironia, nostalgia, banger. A potem cały „STILL SUCKS” – album, który znów rozkochał mnie w tej kapeli. Od premiery katuję ich katalog na nowo. Mam nadzieję, że nie będę czekał kolejnej dekady na następną płytę. Chciałbym też świeży koncert na winylu, bo są w formie jak za najlepszych lat. Więc co mogę powiedzieć? Durst i spółka to klasyka. Puśćcie „Break Stuff” i dajcie się porwać Wujowi Fredowi – tak po prostu.
Tracklista:
A1 Hot-Dog
A2 Show Me What You Got
A3 Break Stuff
A4 The One
B1 Livin' It Up
B2 My Generation
B3 Re-Arranged
B4 Master of Puppets
B5 Faith
C1 Full Nelson
C2 My Way
C3 Nookie
D1 I Would For You
D2 Take A Look Around
D3 Rollin' (Air Raid Vehicle)