JUSTIN TIMBERLAKE Everything I Thought It Was CD
- CD
Uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam. Justin to jest gość i tyle! Pomijam muzyczny "epizod" w N'Sync, bo tam akurat dużo dobrej muzy nie ma, chociaż "Bye, Bye, Bye" to moje "guilty pleasure". Każdy boysband oczywiście musi jednak mieć swoją gwiazdę, solistę, który gwarantuje sukces. Backstreet Boys miało Nicka, a nasze rodzime Just 5 miało Bartka Wronę, to jest oczywisty chwyt. W ich przypadku był to oczywiście Justin.
Już za czasów tego zespołu był ich najmocniejszym punktem, zarówno wokalnym jak i marketingowym. Niestety jak to również bywa po rozpadach takich grup, większość z tego typu wokalistów przechodzi do lamusa. Okazuje się, że nawet "talent" danej gwiazdki był sztucznie wykreowany. W przypadku Timberlake’a było inaczej. Już od pierwszej solowej płyty udowodnił jak doskonałym jest wokalistą. Chociaż nie obyło się bez marudzenia, przynajmniej w moim przypadku... Na początku odrzucała mnie ta okładka, gdyż cały czas kojarzyła mi się jeszcze z boysbandem, albo taką sztampową okładką Bravo. No, ale nie okładka jest ważna, a zawartość muzyczna. Ta strona "Justified" bardzo, ale to bardzo mnie zadowoliła. Dobry pop, wymieszany z r'n'b, doskonała produkcja no i oczywiście wokal.
Uważam, że Timberlake jest jednym z najlepszych popowych wokalistów naszych czasów i zdania nie zmienię. Można się czepiać, że wszystko jest to jeszcze takie, hmmm... naiwne? Nie wiem, brakuje mi słowa. Na debiucie znajdziemy jeszcze "ślady" takiego popu typowego pod radyjko, ale między tym wszystkim też pulsują inspiracje Princem czy Jacksonem. Fajnie to buja i nawet jeśli były tu pewne niedociągnięcia to wszystko ogólnie wychodzi na plus.
Prawdziwe urwanie d*py przyszło z "FutureSex/ LoveSound'! Każdy numer to popowy banger, a produkcyjnie to jakaś abstrakcja. Brzmienie chociażby takiego "My Love" to przykład jak powinien brzmieć współczesny pop i nie zawaham się nazwać go ikonicznym. Na samą myśl o tym numerze głowa kiwa się w rytm tego bitu. Mistrzostwo. Podobnie jest z "What Goes Around". Wszystko jest tam tak doskonale przemyślane, że nie mam pytań. No i Justin kolejny raz swoim głosem udowadnia, że nie ma sobie równych. Jednak moimi absolutnymi faworytami tego klasycznego albumu są "Set The Mood Prelude / Unitl the End Of Time", czyli genialna soulowa ballada rodem z Motwon oraz "Losing My Way". W zarówno pierwszym jak i drugim tracku Justin wykazał się mega wyczuciem, pewnością swoich umiejętności i pokazał jak dojrzałym wokalistą jest. Jak dla mnie zerwał tu definitywnie z wizerunkiem grzecznego chłopca z boysbandu.
Jego kolejny projekt, czyli "The 20/20 Experience" to było już inne podejście do muzyki pop. Kompozycje były bardziej kombinowane i powiedzmy alternatywne. Każdy, ale to każdy numer ma w sobie to coś, dlatego nie będzie wielkiej analizy. Dodam jedynie, że przy „Take Back The Night" nie jedna impreza była przetańczona na full. Jedyne co mi się nie podoba to rozbicie tego krążka na dwie części. Uważam, że powinno to wyjść od samego początku jako podwójny album. Koncerty promujące z udziałem "orkiestry" The Tennessee Kids również były mega i stawiały go na podium współczesnego popu. Jednak, żeby nie było tak miło i fajnie, że Justin jest bez skazy zapraszam Was do albumu "Man Of the Woods". Wynudziłem się niesamowicie słuchając tego krążka i na 16 kompozycji wracam jedynie do "Say Something". Oczywiście są gusta i guściki, ale album ten uznaje za najgorszy w całej dyskografii Justina, oczywiście obok muzyki filmowej do "The Book Of Love". Jednak to już było...
Przed nami "Everything I Thought It Was". Singiel promujący, czyli "Selfish" podzielił fanów. W wersji koncertowej ma w sobie lekko "pościelowy" vibe Michaela z lat 70 oraz ogólnie odwołuje się do klasycznego pop-soulowego grania, co bardzo mi się podoba. Jednak po premierze singla i klipu mam mieszane uczucia. Brakuje tych dęciaków, brakuje tego wokalnego polotu, który słyszałem w nagraniu koncertowym. Wersja studyjna brzmi jak taki zwykły popowy numer lub jakiś odrzut The Weeknd. Sterylna produkcja sprawiła, że "selfish" stał się zbyt cukierkowy jak dla mnie, ale nie słucha się tego z jakimś strasznym grymasem na twarzy. Mam nadzieje, że reszta albumu będzie bardziej "szalona" i nawet, iż pomimo ten singiel nie powala, to w pewien sposób napawa mnie optymizmem co do reszty krążka, który ma być utrzymany w popowo-soulowej stylistyce, w której jak wiemy Timberlake czuje się najlepiej.