THE WHITE STRIPES White Blood Cells LP
- Vinyl | LP | Album
Nigdy nie byłem fanem Jacka White’a. Oczywiście szanowałem i szanuję to co robi, ale nie wielbiłem wszystkiego co nagrał. Nie widziałem w nim wieszcza muzyki rockowej, ani wielkiego twórcy, który zmienia gatunek. Jack brał na warsztat sprawdzone patenty i na ich bazie tworzył albumy. Trochę Stonesów, dużo Led Zeppelin, odrobina punka z garażu i mamy to. Jednak w okresie gdy rozgłośnie radiowe wypluwały z siebie kolejne nu metalowe czy post grunge’owe produkcje pokroju Creed, jego patenty były czymś zaskakującym. Można powiedzieć, że Jack White zainicjował rewolucję i sprawił, że muzyka rockowa znów wróciła na salony.
Kiedy w 1999 roku wraz z Meg zadebiutował pod szyldem The White Stripes słuchacze i krytycy byli w absolutnym szoku. Duet zaserwował pełne brudu kompozycje, które swoją energią zjadały większość rockowych produkcji z tego okresu. Nie było w tym tandety, a czystej krwi rasowy rock’n’roll, który z dnia na dzień rozkochiwał w sobie kolejnych słuchaczy. Produkcja ich muzy była surowa, ale właśnie w tym leżała jej siła.
Kolejny krążek, czyli „De Stijl” był jeszcze lepszy i pokazał, że The White Stripes nie będą jednorazowym egzotycznym wybrykiem. Można powiedzieć wręcz, że właśnie po tym krążku Meg i Jack stali się klasykami, a dla wielu ich słuchaczy współczesną Nirvaną. Jednak to właśnie „White Blood Cells” było kropką nad i. Szczerze mówiąc, to chyba nawet wolę ten tytuł bardziej niż następujący po nim „Elephant”. Uważam, że czwórka była trochę przegadana, a wiadomy numer, który w dużym stopniu odpowiada za sukces tego krążka jest już tak ograny, że trochę mnie mdli. „White Blood Cells” natomiast cały czas ma w sobie to coś.
Jest to brudny, soczysty garażowy rock najwyższej próby. Wszystkie inspiracje Jacka i Meg są tutaj doskonale wyważone, ale też podane w mistrzowski sposób. To, co mi się najbardziej podobało to ten punkowy duch kapel pokroju The Clash, który mieszał się tutaj z bluesowym ciężarem. Zresztą pierwszym numerem, który usłyszałem z tego albumu było „Fell in Love With a Girl”. Ta punkowa petarda skojarzyła mi się z Buzzcocks i ich kultowym „Ever Fallen In Love (With Someone You Shouldn’t’ve?)”, więc byłem kupiony z miejsca. Kiedy odpaliłem całość okazało się, że każdy numer nagrany tutaj jest strzałem w dziesiątkę.
Można powiedzieć, że numery te są dosyć toporne, jak chociażby otwierający wszystko „Dead Leaves and the Dirty Ground”, ale na tym właśnie polega prawda i siła tej muzy. Nie ma tu ozdobników i gładkich melodyjek. Mamy tutaj natomiast dudniące bębny i dobre gitarowe riffy, a nie przeprodukowane plastikowe numery, które mają na celu wyciągniecie kasy od słuchaczy. Gdybym miał natomiast wskazać swój ulubiony numer z całego krążka i jednocześnie stworzyć wizytówkę dla kogoś, kto nie zna ich muzy to postawiłbym na „The Union Forever”. Jest to idealny miks psychodelicznego vibe’u The Doors i brudu The Stooges. Jeśli Iggy nagrałby numer z muzykami Doors, to brzmiałby właśnie tak.
White Stripes było zespołem, który elektryzował publiczność, wielu małolatów wprowadził w świat rock’n’rolla. Albumy nagrane przez nich po wspomnianym „Elephant” również uważam za dobre krążki do których nawet lubię wracać. Szkoda, że już nie grają, ale jak to śpiewał Grzegorz Markowski „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść... Niepokonanym”.
Tracklista:
A1 Dead Leaves And The Dirty Ground
A2 Hotel Yorba
A3 I'm Finding It Harder To Be A Gentleman
A4 Fell In Love With A Girl
A5 Expecting
A6 Little Room
A7 The Union Forever
A8 The Same Boy You've Always Known
B1 We're Going To Be Friends
B2 Offend In Every Way
B3 I Think I Smell A Rat
B4 Aluminum
B5 I Can't Wait
B6 Now Mary
B7 I Can Learn
B8 This Protector