THE POLICE Synchronicity LP
- Vinyl | LP | Album | Reissue
Jako dzieciak, będąc wielkim fanem wrestlingu (w sumie nadal jestem!), natknąłem się na płytę artysty o pseudonimie „Sting”. Jak to tak? Mój ukochany wrestler jest też muzykiem? A może to jakaś muzyka z WCW? Ale z drugiej strony – co to robi w płytotece rodziców?! „The Dream of the Blue Turtles” okazało się jednak cudownym albumem, nie mającym nic wspólnego z wrestlingiem. Od tego momentu miałem już dwóch ulubionych „Stingów”.
Niestety, z biegiem czasu jego solowa twórczość przestała mnie interesować. Dwa pierwsze albumy to nadal muzyczny majstersztyk, a „Bring On the Night” to koncertowe arcydzieło. Późniejsze płyty zupełnie mnie nie ruszały. Jednak o ile solowo Sting już mnie nie interesuje, to jego macierzysta formacja – The Police – nadal powoduje u mnie szybsze bicie serca. To kapela, która nigdy nie nagrała słabego albumu. Poznawałem ich dyskografię chronologicznie, dokładnie tak, jak oryginalnie wydawali te albumy. Dzięki temu w pełni mogłem zrozumieć ich kultowy status oraz muzyczny rozwój.
Już debiut „Outlandos d’Amour” zwalił mnie totalnie z nóg. Był tam punk, reggae, pop, rock, no i pokłady niesamowitej energii i pomysłowości. Trio Sting, Andy Summers i Stewart Copeland doskonale się uzupełniało. Miałem wrażenie, że każdy numer to dialog między tymi facetami. Choć na pozór była to muzyka prosta, finezją spokojnie mogliby obdzielić kilka bandów.
Ale dziś nie o debiucie, a o ich ostatnim, pożegnalnym albumie – „Synchronicity”. Dla wielu to najlepsza płyta The Police. Z tym się nie do końca zgadzam – chyba mam większy sentyment do ich wcześniejszych krążków – ale fakt, to album wybitny. Już otwierające wszystko „Synchronicity I” to absolutny cios. Rockowa prostota i genialna przestrzeń wciągają od pierwszych dźwięków. Dalej jest równie dobrze – „Walking In Your Footsteps” pięknie buduje klimat, choć „Every Breath You Take” staram się omijać szerokim łukiem (dzięki radiom, które zdążyły go zarżnąć).
Jeśli miałbym wskazać swoje ulubione kawałki, to bez wahania: „King of Pain”, „O My God”, „Tea in the Sahara” i „Wrapped Around Your Finger”. Zwłaszcza ten ostatni to mistrzowsko zbudowane napięcie i magia, jaką tylko The Police potrafili tworzyć. Zawsze miałem też w głowie teorię, że pewne podobieństwa między „Wrapped Around Your Finger” a „Wypijmy za błędy” Ryszarda Rynkowskiego są aż zbyt duże, żeby były przypadkowe... Ale zostawmy to.
Prawdziwą bestią tego albumu (i całej kapeli) był dla mnie Stewart Copeland. Genialny perkusista, którego stawiam obok nieodżałowanego Neila Pearta z Rush – absolutna czołówka w historii tego instrumentu.
Nie ma co przedłużać – „Synchronicity” to klasyk, który genialnie balansuje między przebojowością a artystycznym eksperymentem. Szkoda, że po tym albumie The Police się rozpadli, ale gdy w jednym zespole grają takie indywidualności, często tak to się kończy. Ich powrót na scenę kilka lat temu nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia – wyczuwałem tam więcej marketingu niż serca. Dlatego wolę odpalić stary album The Police niż słuchać Stinga w duetach z Shaggym. Legenda The Police jest ogromna i taka pozostanie na zawsze.
Tracklista
A1 Synchronicity I
A2 Walking In Your Footsteps
A3 O My God
A4 Mother
A5 Miss Gradenko
A6 Synchronicity II
B1 Every Breath You Take
B2 King Of Pain
B3 Wrapped Around Your Finger
B4 Tea In The Sahara