PINK FLOYD The Division Bell 2LP
- Vinyl | 2LP | Album
Dwa ostatnie albumy Floydów były dla die hard fanów tej kapeli albumami nie do przełknięcia. Jak to tak?! Pink Floyd bez Watersa?! Kilka razy mogliście się tu przekonać, że Waters nie jest dla mnie żadnym pomnikiem, a Pink Floyd to zespół, a nie jedna osoba. Nie przepadam za „The Wall”. Uważam, że „The Dark Side...” jest albumem bardzo dobrym, ale ile można poświęcać mu uwagi. Pink Floyd to dla mnie przede wszystkim „Animals”, „Jedynka” oraz album, który w przepiękny sposób zamknął ich historię, czyli „The Division Bell”. Uważam, że suplement w postaci „The Endless River” nie był tu niezbędny. To tak jakby Da Vinci po latach postanowił domalować Mona Lisie bardziej wyraziste brwi, czy coś w ten deseń.
Jednak to decyzja muzyków i zrobili tak jak uważali. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Division” byłem pod wielkim wrażeniem czystości i klarowności brzmienia tego albumu. Każdy dźwięk gitary Davida był przeszywający i moim zdaniem idealny. Muzyka napisana przez członków zespołu bez udziału Rogera wydawała mi się bardziej przystępna, wręcz popowa, ale też jednocześnie bardziej plastyczna. Była pozbawiona szorstkości i pompatyczności, co dla mnie było plusem. Mamy tutaj 11 numerów, które nie były powiązane jakimś wojennym konceptem, ale były jednym bytem, jednym tworem, który wprowadzał nas w inną rzeczywistość i opowiadał o ludzkim życiu. Już początek albumu, czyli „Cluster One” pokazuje nam, że znów wkraczamy w rejony bardziej kosmiczne, tak jak na początku ich drogi. Mamy tu do czynienia z bardziej delikatnym i jednocześnie malowniczym graniem.
Po lekko kosmicznym intro wchodzi „What Do You Want from Me”, w którym gitara Gilmoura ze swoim pogłosem sprawiają, że wraz z Floydami wyruszamy do innego wymiaru. Te dwa pierwsze numery tak naprawdę wytyczają drogę tego wydawnictwa i zdradzają jaki będzie jego klimat. Kolejne tracki, czyli „Poles Apart” oraz „Marooned” to nadal wysmakowane granie, pełne łkających gitar oraz dźwiękowej przestrzeni. Daje nam poczucie wolności, w której ukrywa się duch dawnych Floydów sprzed „Animals” czy „The Wall”. Jest to również bardzo opisowa, wręcz filmowa muza. Wszystkie te dźwięki są krystalicznie czyste, przez co chociażby wspomniany „Marooned” sprawia, że słuchając ich wyobrażam sobie bezkres natury i terenu, na którym nigdy nie stanęła ludzka stopa.
Natomiast przejście do „A Great Day For Freedom” jeszcze bardziej podkreśla wolność zaklętą w tych dźwiękach. Może się narażę wyznawcom tej kapeli, ale moim zdaniem jest to ich najlepszy krążek, przynajmniej jeśli chodzi o brzmienia gitar. Selektywność jest tutaj niesamowita i nie zmieniłbym tutaj nic. Nawet kiedy panowie ruszają w kierunku brzmienia a'la U2 („Take It Back”) czy pop-rockowego przeboju („Coming Back To Life”) jest w tym wszystkim magia, która uczyniła z Pink Floyd jeden z najważniejszych rockowych bandów wszech czasów. Ważne jest również to, że wreszcie muzycy znów są tutaj zespołem. David, Richard i Nick nie są jedynie tłem, a tworzą i działają razem tak, jak dawniej i jednocześnie daje im to poczucie szczęścia, które również przechodzi na słuchaczy.
Cudowne jest to, że Wright znów mógł się wykazać i oplatać nasze serca swoimi klawiszowymi zagrywkami i wokalem jak kiedyś. Nikt tak jak on nie potrafił tworzyć klimatu, który koił nerwy i jednocześnie podkreślał emocje zawarte w tych wszystkich genialnych kompozycjach. To co zrobił ze mną chociażby w „Wearing The Inside Out”, opowiadającej o niespełnionej miłości, to coś niesamowitego i jest to jeden z moich ukochanych numerów Pink Floyd.
Jednak jeśli mówimy o ukochanych numerach i szczytach tego albumu, to musimy iść na sam koniec. „High Hopes” to emocjonalna, nostalgiczna potęga. Zakochałem się w tym kawałku kiedy miałem z 10 lat i uczucie do niego nadal nie osłabło. Pierwszy raz słuchając go siedziałem jak wryty przez wieżą i za każdym razem kiedy go słyszę, świat staje w miejscu, jak tamtego dnia. Jest to genialne pożegnanie z beztroską dzieciństwa, z jednoczesnym wejściem w dorosłość, ale też niesamowite zamknięcie historii tego zespołu. Zawsze mam wrażenie, że tym numerem Floydzi rozliczyli się ze swoją przeszłością, a w momencie odstawienia instrumentów uścisnęli sobie dłonie i podziękowali za te niesamowite lata, które dały tyle szczęścia i wzruszeń słuchaczom na całym świecie. Klip stworzony do tego numeru to również geniusz w czystej postaci. Moment kiedy z samochodu zostają wypuszczone balony to dla mnie alegoria ulotności życia i jednoczesne pogodzenie się ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami. Jest to rozliczenie się z marzeniami oraz symboliczne pogodzenie ze swoim losem i rzeczywistością, w której żyjemy. Jest to też wspomnienie przyjaźni, miłości, wszystkiego co nas spotkało i sprawiło, że jesteśmy tacy, a nie inni. Wszystkie symbole i kształty zawarte w tym klipie są metaforą upływającego czasu, którego wskazówki ruszają od momentu naszych narodzin. Jest to również pokazanie tego, że nawet kiedy nasz piasek w klepsydrze życia się przesypie, to nadal będziemy żywi we wspomnieniach naszych bliskich. To w pewnym sensie przygnębiające i ponure, ale też w piękny i wręcz poetycki sposób pokazuje istotę ludzkiego życia. Natomiast rzeźba Syda niesiona w kierunku zachodzącego słońca to piękny tribute dla przyjaciela i genialnego muzyka, któremu Floydzi tak wiele zawdzięczali.
„The Division Bell” to opowieść o ludzkim życiu i w pewnym sensie opowieść o historii tego zespołu. Nie wyobrażam sobie dyskografii tej kapeli bez tego krążka, do którego wracam co jakiś czas z wypiekami na twarzy. Klasyk, który tak jak wspomniałem wyżej, jest inny od ultra kultowych tytułów Floydów. Ten album to prawdziwe piękno, które zasługuje na wielki szacunek.
Tracklista:
A1 Cluster One
A2 What Do You Want From Me
A3 Poles Apart
B1 Marooned
B2 A Great Day For Freedom
B3 Wearing The Inside Out
C1 Take It Back
C2 Coming Back To Life
C3 Keep Talking
D1 Lost For Words
D2 High Hopes