MARILYN MANSON Mechanical Animals 2LP
- Vinyl | LP
Najlepszy Manson? Skłaniam się ku temu, że tak. Osobiście stawiam ten krążek oraz jego następcę „Holy Wood (In the Shadow of the Valley of Death)” jako największe osiągnięcia tej kapeli. Później było różnie i mniej ciekawie. Wynikało to ze zbyt dużej ilości narkotyków, skandali, a muzyka była tu tylko dodatkiem. Dziś, łagodnie mówiąc, medialna sytuacja Mansona wygląda nieciekawie. Nie bronię go, bo musiałbym być kretynem, ale i nie cancelluję.
MM odcisnął wielkie piętno na moim dzieciństwie, a raczej wkraczaniu w okres buntu i muzycznej edukacji. Nie zapomnę, kiedy siedząc przed TV, jedząc śniadanie zobaczyłem klip do „Rock Is Dead”. Bułka z szynką wypadła mi z otwartej buzi, a herbata owocowa stała się czarna jak smoła. Co to było?! Co to za osoba?! Zgłupiałem i zdziczałem jednocześnie. Czułem się chyba podobnie w momencie kiedy to pierwszy raz usłyszałem Black Sabbath czy też miałem kontakt z pierwszym porno. Możecie wierzyć lub nie, ale spędziłem cały dzień skacząc miedzy Vivą, Vivą Zwei a MTV, żeby usłyszeć kolejny numer Mansona. No i się doczekałem!
“The Dope Show” oraz “Coma White”. Dziś nie robi to takiego wrażenia, ale mając 10 lat, to był kosmos i totalna abstrakcja. Podpis na pasku powiedział mi, że kawałki pochodzą z albumu „Mechanical Animals”. Po wojnie z mamą dotyczącą kupna tego albumu ruszyłem w koszulce z Mansonem na podbój Empiku. Miałem szczęście, bo kaseta (którą mam do dziś!) akurat była w promocji. Po zakupie odpaliłem walkmana i świat stanął na głowie. Co to była za muza! Każdy numer wydawał mi się esencją nonkonformizmu, miał w sobie brud, którego wcześniej u nikogo nie słyszałem. Numer, który wbił się najbardziej w moją 10-letnią głowę to „I Don't Like the Drugs (But the Drugs Like Me)”. Szedłem niczym „pimp” w rytm tego kawałka, niestety bez futerka i kapelusza, bo raz, że było lato, a dwa ledwo wywalczyłem kasetę w promocji, a co dopiero futerko.
Dziś, po tylu latach, jestem prawie pewien, że ten numer oraz „The Great Gig in The Sky” Floydów jest winny mojej obsesji na punkcie soulu i r’n’b. Stałem się fanatykiem muzy Mansona, jego postaci i ogólnie całego zespołu. Każdy artykuł z „Bravo” czy „Tylko Rocka” był czytany od dechy do dechy. Obsesja trwała do wydania „The Golden Age of Grotesque”.
Album nagrany bez Twiggy'ego był rozmyty, zbyt przebojowy, zbyt ugłaskany. Podobne zdanie mam o każdym kolejnym albumie Mansona, no może poza „The Pale Emperor” oraz „We Are Chaos”. Po latach oczywiście widzę te zapożyczenia z Bowie’go, Coopera, czy ogólnie glamu lat 70. Dla mnie jednak było to coś nowego, coś czego wcześniej nie widziałem i słyszałem. Odstawiając cały sentyment na bok, to wszystko co Manson wydał do 2000 roku, to mistrzostwo. W tym wypadku nie patrzę na to, czy jest dobrym człowiekiem, czy nie, tylko na to, że jego muza była świetna i jakie wrażenie zrobiła na mnie w tamtym momencie. Do dziś mam ciarki, kiedy słucham „The Last Day On Earth” i pamiętam kiedy z wypiekami na twarzy jarałem się tym romantycznym tekstem. Mam nadzieję, że ta reedycja to początek złotej kolekcji Mansona, która ucieszy wszystkich fanów i osoby, dla których Manson jest symbolem młodzieńczego buntu.
Tracklista:
Mechanical Animals
A1 Great Big White World 5:01
A2 Posthuman 4:18
A3 The Speed Of Pain 5:30
A4 The Last Day On Earth 5:01
B1 Disassociative 4:50
B2 Mechanical Animals 4:33
B3 Coma White 5:38
Omega And The Mechanical Animals
C1 The Dope Show 3:47
C2 Rock Is Dead 3:10
C3 I Want To Disappear 2:57
C4 Fundamentally Loathsome 4:50
D1 I Don't Like The Drugs (But The Drugs Like Me) 5:30
D2 New Model No. 15 3:41
D3 User Friendly 4:17