MAD SEASON Above 2LP
Mimo, że jestem wielkim fanem muzyki lat 90., ten album nie siadł mi na samym początku i nie siadał przez wiele lat. Na temat Mad Season można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z grunge’ową supergrupą. Jednak kiedy zestawiałem ten album z innym projektem tego typu, czyli Temple Of The Dog wypadało to nijak, przynajmniej w tym czasie mojej muzycznej edukacji. Temple miało w sobie duszę, genialne kompozycje i smutną historię w tle. Tutaj natomiast była konkretna rockowa płyta, bez większych emocjonalnych wybuchów. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać pewne rzeczy, które przy pierwszym odsłuchu uciekły mojej uwadze.
Mad Season zacząłem postrzegać w ramach terapii muzyków. Nie jest tajemnicą to, że znany m.in. z Pearl Jam oraz Temple Mike McCready (gitarzysta) i John Baker Saunders (basista) poznali się na detoksie alkoholowo-narkotykowym, gdzie również narodził się plan założenia wspólnie kapeli. Kiedy panowie opuścili terapię do składu dołączył perkusista Barrett Martin. W tym składzie rozpoczęli wspólne jamowanie, podczas którego narodziły się pierwsze wersje „Wake Up” oraz „River of Deceit”. Zaczęły się pytania o wokalistę. Wybór padł na przyjaciela Mike’a oraz frontmana Alice In Chains, Layne’a Staleya. Jak dla mnie był to wybór idealny. Uwielbiam wszystko to co AIC nagrało z nim na wokalu. Dlatego tym bardziej zdziwiłem się kiedy pierwszy raz odpaliłem ten album. Nie było tu dusznego klimatu Alice, bardziej nazwijmy to granie na luzie w którym mieszały się rockowe i bluesowe fascynacje muzyków.
Słychać to chociażby w „River Of Deceit” czy „I’m Above". Słychać również radość ze wspólnego grania, ale też to, że chcieli stworzyć bardzo zwartą formułę. Nie ma tu wyskoków ponad normę, każdy track jest utrzymany na tym samym poziomie. Jednak z wiekiem zacząłem dostrzegać to co mi umknęło. Usłyszałem ten wewnętrzny ból Staleya i to, że w pewnym sensie poddaje się w swojej walce. Taki numer jak „Lifeless Dead” moim zdaniem idealnie opisuje jego rozdarcie i wspomnianą walkę. Bardzo ważną osobą również w tym składzie jest, o dziwo często traktowany po macoszemu, Mark Lanegan, który stworzył wraz z Laynem magiczny duet w „Long Gone Day”. Ich wokale, emocje w nich zawarte i dźwięki saksofonu Skerika tworzą tu bardzo intymny, ale też ponury klimat. Dodam również, że numery dodane w reedycji z 2013 roku zaśpiewane przez samego już Marka nie ustępują w niczym znanym już numerom. Powiem, że nawet idealnie uzupełniają tę opowieść i dopisują pewne zakończenie temu tytułowi.
W tych wszystkich na pozór spokojnych numerach odkryłem z czasem melancholię i pewne rodzaju gaśnięcie osób związanych z tym projektem. „Slip Away” oraz „Black Book Of Fear” stały się dla mnie przepięknym pożegnaniem dwóch genialnych muzyków i dwóch niesamowicie wrażliwych osób... Pierwszy odszedł od nas John... Jego śmierć w wyniku przedawkowania była swojego rodzaju klamrą zamykającą historię tego zespołu. Mad Season definitywnie jednak moim zdaniem skończyło swoją działalność w 2002 roku, kiedy z tego świata odszedł Layne. Podobnie jak w przypadku Johna, przegrał swoją walkę z nałogiem. Było to w pewnym sensie do przewidzenia, jeśli zna się jego historię...
Pamiętam, że kiedy wyczytałem tego newsa w jakimś magazynie muzycznym z automatu nastawiłem właśnie Mad Season i ich numer „Wake Up”, który w tym momencie nabrał dla mnie nowego znaczenia. Przyznam, że sam zdziwiłem się dlaczego akurat wybrałem ten krążek, a nie coś Alice In Chains, ale taki był mój pierwszy odruch. W tym też momencie chyba w pełni doceniłem „Above” i dziwne piękno i jednocześnie smutek w nim zawarty. Niesamowity album stworzony przez smutnych ludzi, ale nie od dziś wiemy, że prawdziwe piękno rodzi się w bólu.
Tracklista:
A1 Wake Up
A2 X-Ray Mind
A3 River Of Deceit
B1 I'm Above
B2 Artificial Red
B3 Lifeless Dead
B4 I Don't Know Anything
C1 Long Gone Day
C2 November Hotel
C3 All Alone
C4 Interlude
C5 Locomotive
D1 Black Book Of Fear
D2 Slip Away
D3 I Don't Wanna Be A Soldier (Remix)