GORILLAZ Demon Days 2LP
- Vinyl | LP | Vinyl | LP | Album | Promo
Kiedy Damon Albarn wraz z Jamie Hewlettem założyli ten rysunkowy projekt, nikt chyba nie przypuszczał, jak wielkim zespołem się staną. Sam absolutnie oszalałem na ich punkcie. Klip do kultowego już numeru "Clint Eastwood" latał na MTV czy Vivie non stop. Ja natomiast polowałem na to, aby móc raz jeszcze go posłuchać. Każdy kolejny singiel i klip jeszcze mocniej wciągały mnie w ten rysunkowy świat. Czytałem wywiady, recenzje... No co tu dużo pisać – stałem się fanem.
Kiedy dostałem od babci kasetę, na której znajdował się debiut Gorillaz, rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Każdy z tych numerów nie tylko ukazywał różne odcienie muzyki alternatywnej, ale też jeszcze bardziej wciągał mnie w świat "przygód" rysunkowych goryli. Nie zgadzam się z opinią, że spory rozstrzał stylistyczny powoduje, że album jest nierówny. Właśnie tym zabiegiem Albarn moim zdaniem pokazał, jak wszechstronnym jest muzykiem. Uważam, że jak na debiut ten album był doskonale wyważony i nie miał, nie ma słabych momentów. Nawet dziś, kiedy odpalam sobie chociażby "Sound Check (Gravity)" czy "Tomorrow Comes Today", zawsze jestem "wgnieciony w fotel". Ten i dwa kolejne krążki Gorillaz stawiam naprawdę wysoko i uważam, że są po prostu świetne. Po "Plastic Beach" niestety nasze drogi się rozeszły. Moim zdaniem zarówno Albarn, jak i Hewlett mogli tym albumem zakończyć ten projekt i pozostawić po sobie cudowną "trylogię".
Po siedmiu latach oczekiwań dostaliśmy "Humanz", o którym wolałbym zapomnieć. Wiem, że wielu fanów było zadowolonych z tego projektu, ale ja nie byłem w stanie przez niego przebrnąć. Męczyłem się niesamowicie, słuchając tego "kloca". Był to przeładowany, podwójny album, który kojarzy mi się z natrętną, podchmieloną ciotką, która na siłę ciągnie nas na parkiet: "No chodź, dawno się nie widzieliśmy, potańczmy, no chodź, patrz, jak fajnie grają!". Przez te siedem lat muzyka alternatywna bardzo się zmieniła i czuć było, że Damon po prostu wypadł z obiegu. Zresztą nie tylko w tym przypadku – zarówno nowy Blur, jak i The Good, The Bad & The Queen też mi nie podeszły. Nawet rysunkowe małpy straciły swój charakter, stały się takie ulepszone na siłę i "plastikowe". To trochę jak z bajkami Cartoon Network – oglądając stare odcinki np. "Cow & Chicken" czy "Laboratorium Dextera", widzimy różnicę w stosunku do tego, co teraz CN nam proponuje. Niby jest OK, niby jest śmiesznie, ale bez większego klimatu. Może to moja wina, może dorosłem i tęsknię za tym, co było, ale już tak mam.
Wracając jednak do muzyki… Rok po beznadziejnym "Humanz" otrzymaliśmy "The Now Now", a później "Song Machine Season One: Strange Timez" i "Cracker Island". Niestety żaden z tych albumów nie przekonał mnie do "nowego" wcielenia Gorillaz. Było to wtórne, bez polotu i tak naprawdę, gdyby nie nazwa, mało kto zwróciłby na to uwagę. Może na upartego "Song Machine..." było OK i miało w sobie vibe dawnych lat, ale… Mimo to zespół nadal wypełnia wielkie sceny mega popularnych festiwali i uznawany jest dziś za kultowy. Bardzo dobrze, bo początki mieli – jak wspomniałem – naprawdę fenomenalne. Mam jednak wrażenie, że ludzie, idąc na ich koncert, i tak chcą usłyszeć wiadome numery, a te nowe nagrywki są, bo są.
Jednak nie spotkaliśmy się tutaj, aby pluć na nową muzykę Gorillaz. Skupimy się bardziej na złotym okresie tego projektu, a dokładnie na ich drugim krążku. "Demon Days" to dziś współczesny klasyk i to nie podlega żadnej dyskusji. Jak ktoś był lekko zawiedziony debiutem, to na "dwójce" wszystko było już bardziej ułożone, ale równie idealne – przynajmniej dla mnie. Album ten już tak bardzo nie eksplorował hip-hopu czy muzyki elektronicznej. Był bardziej osadzony w alternatywnym rocku i popie, ale tak naprawdę – pieprzyć nazewnictwo! Muzyka dzieli się na dobrą i złą, i tyle. W przypadku tego albumu była to po prostu doskonała muza, która pomimo upływu lat nadal brzmi świeżo i tak samo dobrze, jak w dniu premiery.
Mamy tutaj numery, które – podobnie jak "Clint" – zapisały się na stałe w historii współczesnej muzyki popularnej, czyli "Feel Good Inc." czy "DARE". Ten drugi to coś niesamowitego, a refren to perełka! Doskonałe "Kids With Guns" czy "November Has Come" z gościnnym udziałem nieodżałowanego MF Dooma. Gdybym jednak miał wymienić prawdziwy numer jeden tego albumu, postawiłbym na wieńczący całość utwór tytułowy. Albarn rozwalił mnie tutaj totalnie swoim wyczuciem i genialnym dawkowaniem emocji. To na pozór prosty numer, oparty na lekko dubowym, pulsującym rytmie. Można powiedzieć, że snuje się wokół nas, ale kiedy wchodzi chórek gospel – nie mam pytań! Jest w tym coś natchnionego, ale też pozytywnego, coś, co daje nam siłę do życia. Za każdym razem, kiedy odpalam ten numer, wszystko wydaje mi się jakieś lepsze, mniej dołujące.
Fajnym uzupełnieniem tego albumu jest koncert "Demon Days Live at The Manchester Opera House". Numery te zabrzmiały tam jeszcze pełniej, jeszcze lepiej, a wykonanie wspomnianego "Demon Days" to już majstersztyk. Uważam, że jest to jeden z tych tytułów, które trzeba mieć w swojej kolekcji – podobnie jak debiut czy "Plastic Beach"! Co do reszty – kto co lubi... Ja sobie darowałem. Pisząc te słowa, oczywiście odświeżałem sobie ten i inne albumy Gorillaz, i moje zdanie co do ich, a raczej jego, współczesnej twórczości pozostaje niezmienne.
Tracklista
Intro
Last Living Souls
Kids With Guns
O Green World
Dirty Harry
Feel Good Inc.
El Mañana
Every Planet We Reach Is Dead
November Has Come
All Alone
White Light
DARE
Fire Coming Out Of The Monkey's Head
Don't Get Lost In Heaven
Demon Days