EDDIE VEDDER Earthling LP INDIE BLUE
- Vinyl, LP, Album, Blue/Black Translucent Marble
Eddie Vedder – czy trzeba go komuś przedstawiać? Raczej nie, ale od czegoś trzeba zacząć. Vedder to ikona i głos zbuntowanego pokolenia lat 90-tych. Spośród wielkich frontmanów tamtego okresu, to on wciąż trwa na scenie. Pearl Jam, zespół, dla którego porzucił lukratywną pracę na stacji benzynowej, to dziś giganci rocka, a ich trzy pierwsze albumy to absolutna klasyka grunge’u. Z czasem Pearl Jam złagodniał, stając się bardziej wyciszony i nostalgiczny. Martensy i flanele poszły w kąt, co do dziś irytuje fanów tęskniących za bardziej punkowym brzmieniem.
Mimo wszystko nie uważam, że Pearl Jam kiedykolwiek nagrał słaby album. „Lightning Bolt” lubię, a „Dark Matter” uważam za ich najlepszy krążek od lat. „Gigaton” na początku wydawał mi się przykładem klasycznego „dziad rocka”, ale z czasem przekonałem się do tego albumu i niektóre utwory zostały ze mną na dłużej. Mimo paru potknięć Eddie pozostaje jednym z moich ulubionych wokalistów – niezależnie czy solo, czy z PJ, jego głos zawsze wywołuje u mnie sentyment.
Co do solowych albumów Veddera – jego muzyka do „Into the Wild” z 2007 roku odniosła olbrzymi sukces. Dla mnie soundtrack był lepszy niż sam film, który, choć kultowy dla wielu, był jednym z najnudniejszych, jakie widziałem. Ten album zmotywował Veddera do dalszej solowej działalności, czego efektem było „Ukulele Songs”. Ten krążek, choć intrygujący, nie powalił mnie na kolana. Kilka nowych utworów, kilka coverów i tylko głos Eddiego w towarzystwie ukulele – nieco zaskakujące, ale na pewno nie kompromitujące.
Na kolejny solowy album Eddiego musieliśmy czekać aż 11 lat. Czy było warto? Jako fan oczywiście cieszyłem się na myśl, że znów usłyszę jego głos, choć wiedziałem, że muzycznie to może nie być moja bajka. I tak było. „Earthling” to album pop-rockowy, bez wielkich fajerwerków, bardziej w stylu „Gigaton”, ale w delikatniejszym wydaniu. Największe emocje wzbudziła jednak produkcja – za nią odpowiedzialny jest Andrew Watt, producent znany z pracy z Ozzym, Miley Cyrus i Post Malone. Niektórych fanów rocka to szokuje, bo jak to możliwe, że producent popu robi coś rockowego? Ale przecież Rick Rubin pracował ze Slayerem, więc czemu nie?
Watt tworzy bardzo sterylne płyty, bez tego brudu, który dodaje charakteru rockowej muzie. O ile brakowało mi tego na ostatnim albumie PJ, to na „Earthling” jest ok. Nawet bardziej rockowe numery, jak „Rose Of Jericho” czy „Try” brzmią nieźle. Wokal Eddiego jest nierozerwalnie związany z brzmieniem Pearl Jam, więc pewnych skojarzeń nie da się uniknąć. Byłem najbardziej ciekawy duetu z Eltonem Johnem – niestety, utwór, choć skoczny, to dla mnie najsłabszy moment na płycie. Moje ulubione utwory to „Power Of Right”, „Long Way” i wspomniany „Rose Of Jericho”.
Solowa twórczość Eddiego jest w porządku. Nie przynosi mu wstydu, stanowi odskocznię od Pearl Jam, ale nie jest na tyle obszerna, by poświęcać jej dużo uwagi. To przyjemna muzyka stworzona przez jednego z najlepszych rockowych frontmanów – i tyle.
Tracklista:
A1 Invincible
A2 Power Of Right
A3 Long Way
A4 Brother The Cloud
A5 Fallout Today
A6 The Dark
B1 The Haves
B2 Good And Evil
B3 Rose Of Jericho
B4 Try
B5 Picture
B6 Mrs. Mills
B7 On My Way