DANZIG Circle Of Snakes SPLATTER LP
- Vinyl, LP, Album, Limited Edition, Reissue, Stereo
Zacznę od tego, że uwielbiam Danziga. Misfits, Samhain – to kapele, które po prostu zmieniły moje życie. Co do „solowej” twórczości Glenna również podchodzę bardzo osobiście. Nie zgadzam się z opinią, że satanistyczny Elvis skończył się na pierwszych czterech krążkach, a reszta to słabizna. Fakt, za każdym razem, kiedy słyszę „Danzig III: How the Gods Kill”, padam na kolana i krzyczę, że to najlepszy Danzig, ale… Zgadzam się, że „piątka” czy beznadziejne covery Elvisa to ciężkostrawne pozycje. Mimo to stawiam je na swojej półce – bardziej w ramach ciekawostek i uzupełnienia kolekcji.
Glenn to dla mnie absolutna ikona punka, rocka czy metalu. Moja przygoda z jego muzą zaczęła się od wspomnianych punkowych bandów. Misfits i Samhain wprowadziły mnie również w świat jego „solowej” twórczości. Pierwszym numerem i klipem Danziga, jaki poznałem, było oczywiście „Mother” – wersja live z lat 90. Wtedy też pierwszy raz zobaczyłem tę ekipę w akcji na scenie. Glenn zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wyglądał jak taki Wolverine na sterydach – cudo! Pierwszym albumem przesłuchanym od deski do deski było „6:66 Satan’s Child”, który stawiam zaraz po „trójce”, ale bardziej z sentymentu niż artystycznych uniesień.
Dziś jednak nie o „dziecku szatana” czy też jednej z pierwszych czterech płyt. Swoją drogą – reedycje tych krążków to mój absolutny mokry sen. Mam nadzieję, że kiedyś doczekam się tego dnia, jak i reedycji wspomnianego Samhain. Dziś na tapetę wjeżdża „ósemka”, czyli „Circle of Snakes”. Album ten miał być wielkim powrotem do klasycznego brzmienia – do grania, za które fani pokochali Danziga. Czy tak się stało? No, niekoniecznie.
Fani byli zaskoczeni brzmieniem – industrialne zabawy zniknęły, pojawiło się brudne gitarowe granie, czasem ocierające się o sabbathowe klimaty, czasem przypominające o punkowej przeszłości Glenna. Niestety, surowa produkcja i garażowe brzmienie często spychały jego głos na drugi plan. Konstrukcja utworów też na tym cierpiała – dobre patenty ginęły w gitarowym syfie, a perkusja brzmiała czasem jak odegrana na kartonach.
Pamiętam, jak pierwszy raz słuchałem singla „1000 Devils Reign” – byłem zdziwiony. Ciężar był, garażowy brud też, ale Glenn śpiewał jakby zza ściany. Myślałem, że to wersja demo, a nie „wielki powrót”. Gdy dorwałem cały album, zrozumiałem – to nie były demówki, tylko produkcyjna wizja Danziga. Trochę mnie to odrzuciło. Spodziewałem się czegoś kompletnego, co wyrwie mnie z butów. A tu – zgrzyt.
Ale były też świetne numery: „When We Were Dead”, „Black Angel, White Angel” czy mroczny „Skull Forest”. Wtedy ich nie doceniłem. Dopiero po odsłuchu surowego, cudownego „Deth Red Sabaoth” wróciłem do „Circle of Snakes”. I… siadło. To, co kiedyś było minusem, stało się jego największym atutem. Dziś nie wyobrażam sobie tego albumu z bardziej dopracowanym brzmieniem. Powiem więcej – to jeden z moich ulubionych „współczesnych” Danzigów.
Glenn w ostatnich wywiadach wspomina, że raczej nie będzie już nagrywał nowych płyt – może jakieś pojedyncze single z Misfits. Czy to dobrze? Jako fan jestem lekko smutny, ale rozumiem – Glenn się starzeje, nie brzmi już tak jak kiedyś. Czasem lepiej powiedzieć „pass” niż nagrywać słabe krążki. Nie zmienia to faktu, że Danzig ma na koncie mnóstwo albumów, które będą dalej wychowywać kolejne pokolenia młodych rockmanów.
- 1. Wotans Procession
- 2. SkinCarver
- 3. Circle Of Snakes
- 4. 1000 Devils Reign
- 5. Skull Forest
- 6. HellMask
- 7. When We Were Dead
- 8. Night, BeSodom
- 9. My Darkness
- 10. NetherBound
- 11. Black Angel, White Angel