DANZIG 777 I Luciferi LP
Nie zgadzam się z tym, że satanistyczny Elvis skończył się na pierwszych czterech krążkach. Fakt, ci którzy mnie znają wiedzą, że padam na kolana przed „Danzig III: How the Gods Kill”, krzycząc: „najlepszy kur... Danzig!”. Glenn to dla mnie ikona, mistrz i łykam wszystko od początków Misfits, przez Samhain, aż po ostatnie albumy Danzig. Mam oczywiście problem z tymi coverami Elvisa, ale rozumiem dlaczego to zrobił i traktuję to jako ciekawostkę, podobnie zresztą było z „piątką”. Słuchać nie muszę, ale na półce być musi.
Moje pierwsze zetknięcie się z jego talentem to oczywiście moje ukochane Misfits. Jako młody chłopak obejrzałem gdzieś w telewizji „Noc Żywych Trupów”, a później jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, tej samej nocy poznałem numer „Last Caress” oraz „She”. Zwariowałem na punkcie tej kapeli, tych numerów i całej otoczki w stylu horroru. Z czasem poznałem również inne odcienie talentu Glenna i również byłem zachwycony tym mrokiem.
Pierwszym numerem i klipem Danzig jaki poznałem było oczywiście „Mother”. Była to wersja live z lat 90. i wtedy zobaczyłem pierwszy raz Danzig w akcji na scenie. Pierwszym albumem natomiast przesłuchanym w całości było „6:66 Satan’s Child”, który stawiam zaraz po „trójce” z sentymentu. Dziś jednak na chwilę skupimy się na siódmym rozdziale Danzig. Jako fan kapeli i talentu lidera przypadkiem trafiłem na klip promujący jego nowe dzieło.
Mowa tu o „Wicked Pussycat”. Jako zbuntowany 13-latek bardzo polubiłem ten numer i oczywiście samo video. Wszystkie te złe miny, cycki, pazury i ogólnie klimat BDSM wydawały mi się stuprocentowym odzwierciedleniem buntu i mrocznych okultystycznych rytuałów. Dziś numer uważam za jeden ze słabszych z całego albumu, a klip jest, bo jest.
Sam album natomiast z wiekiem zyskuje bardzo mocno. Każdy z numerów to potencjalny rockowy hit. Nie rozumiem głosów fanów, którzy krzyczą, że ta płyta jest przekombinowana i to już nie to. Fakt, pierwsze krążki Danzig były mocno ukierunkowane przez sound Johna Christa, a po jego odejściu Glenn rozpoczął muzyczne poszukiwania. Z czasem zaczął znikać ten satanistyczny hard rock, a pojawiały się fascynacje np. industrialem.
Na „777” słyszymy już brudną gitarę Todda Youtha. Weteran sceny punkowej bardzo mocno odcisnął swoją surowością piętno na brzmieniu tego albumu. Mnóstwo tu sabbathowych zagrywek połączonych z brudnym garażowym brzmieniem. Czy komuś to odpowiada, czy nie, to już kwestia gustu. Ja jestem bardzo na tak. Skoro jesteśmy przy brzmieniu, to na uwagę zasługuje tutaj perka, która dawno nie brzmiała tak dobrze jak tutaj. Feeling, groove i ogólnie ułożenie partii tego instrumentu jest naprawdę potężne. Zresztą Joey Castillo zawsze był moim ulubionym „fizycznym”, jeśli chodzi o Danzig. Wystarczy odpalić sobie „Naked Witch” czy „Halo Goddess Bone”. Bije z tego nowoczesność, ale też wielka miłość do zespołu Iommiego.
Nie powiem, że jest to najlepszy album Danzig, czy mieści się jakoś w mojej pierwszej piątce, ale uważam, że jest to serio udany krążek. Może znów sentyment daje o sobie znać, ale nic nie na to nie poradzę. Danzig to ikona, bez której muzyka metalowa czy punkowa byłaby uboższa.
Tracklista:
A1 Unendlich
A2 Black Mass
A3 Wicked Pussycat
A4 God Of Light
A5 Liberskull
A6 Dead Inside
A7 Kiss The Skull
B1 I Luciferi
B2 Naked Witch
B3 Angel Blake
B4 The Coldest Sun
B5 Halo Goddess Bone
B6 Without Light I Am